Nie wiem czy znacie dowcipy z serii „Ilu trzeba …… do wkręcenia żarówki”?
Często wykorzystuję puentę z jednego dowcipu:
– Ilu trzeba psychologów do wkręcenia żarówki?\
– Ani jednego. Żarówka sama musi chcieć!
Dziś w tym kontekście o agresji i zmianie.
Agresja… w skrajnej postaci to siła nic nie wnosząca, za to niszcząca wiele wokół, niwecząca owoce ludzkiej pracy, prowadząca do stanu gdzie „powód złości” znika a celem jest całkowite zniszczenie. O ile zawsze będę uważać że, koszty materialne nie są ważne, o tyle koszty psychiczne są ważne i obciążające. Poczucia winy i zrozumienia wyrządzonej krzywdy nie zabierze agresorowi nikt i nic. Uważam, że jeśli jakaś osoba wyprze agresję – wszechświat, dążąc do równowagi, ukaże ją w postaci choroby (autogresywnej, choroby z najwyższej półki, równie strasznej, niweczącej egzystencję).
Agresja długo mi towarzyszyła, ale przecież nie „od zawsze”. Zadawałam sobie czasem pytanie od kiedy? Metodą autorefleksji doszłam stopniowo do tego co i jak, skąd i kiedy się we mnie wzięła. Oto krótki przegląd.
Moja agresja była odpryskiem nie szanowania i nie respektowania moich potrzeb w dzieciństwie. Jako nastolatka byłam ugrzeczniona, bo wydawało mi się, że inni mnie wtedy widzą i „cenią”. Potem na studiach znów pojawiło się poczucie, że jak jestem „taka grzeczna” – to jestem nijaka, przezroczysta i NIKT mnie nie widzi. Byłam więc na zmianę: miła potem agresywna. Miła agresywna. miła Agresywna. Aż… zaczęło mi to przeszkadzać.
Przeszkadzało mi to, że nie jestem spójna.
Ale trudno było przyznać, że to JA MAM PROBLEM.
Początkowo to, że mi było ze sobą niewygodnie zaczęłam „zwalać na innych”. Wyglądało to mniej więcej tak: To ich wina, że ja się „denerwuję”. Gdyby on/ona bardziej się postarał/-a to byłabym szczęśliwsza.
Łatwo było się domyślić, że takiej KRÓLEWNY NIE ZADOWOLI NIKT I NIC… Był czas, że na jednym z forów podpisywałam się „agresorka”, a w słowach dominowało słownictwo rodem z wojennych potyczek.
Było coraz gorzej.
Poczułam się nieważna, lekceważona… kiedy na świecie pojawiło się dziecko, które mimo tego, że było (i jest) najwspanialszym cudem, to opieka nad nim uderzyła w moją fizyczność. Na początku rodzina faceta, po ukazaniu się dziecka – traktowała go jak ósmy cud świata, za to ja poczułam się inkubatorem dla cudu. Cóż z tego, że było to tylko w głowie? Było i już. Przecież wojny też – powstają subtelnie na poziomie myśli.
Kiedy patrzę na to z perspektywy czasu wiem, że na dziecko powinnam była jeszcze poczekać i ze sobą zrobić porządki. Bóg jednak obdziela nas zadaniami, które podobno jesteśmy w stanie udźwignąć.
Wyprowadziłam się do innego miasta… Wstawałam w nocy, źle się odżywiałam… Nie miałam pracy, co odbijało się dodatkowo na finansach, ale i moim poczuciu wartości. W ferworze urządzania mieszania, straciłam pokarm – wyraz buntu tego że „muszę” coś dawać dziecku, kiedy sama czegoś potrzebowałam. Jak straciłam pokarm to czułam się jeszcze gorzej. Istny zamęt do kwadratu…
Braki snu, jedzenia, nie mówiąc o czasie na ćwiczenia czy „oddech” od dziecka uderzyły w podstawę. Coś kotłowało się we mnie. Zaczęłam wtedy jeszcze gotować wg Pięciu Przemian, co 10 lat temu powoli mnie zaczęło odbudowywać, ale i odcięło mnie w tamtym czasie od zawierania znajomości – tak bardzo zależało mi na zdyscyplinowaniu jedzenia dziecka, które wylądowało w szpitalu po tradycyjnym jedzeniu, że się „zamknęłam”. To, co jedzenie odbudowało – to brak odpoczynku od rutyny, mocno mnie niszczył dalej. Czasem gotowałam a łzy kapały mi do jedzenia.
Miałam kompletne poczucie b e z w a r t o ś c i o w o ś c i. Było w mojej głowie. I już.
Robiłam też wtedy awantury o drobiazgi: facetowi, teściowej, mamie, dzieciakom… Klasyczna „ZOŁZA” była ze mnie.
Apogeum to agresja w stosunku do mojego dziecka.
Pewnego dnia przekroczyłam wewnętrzną granicę i dotarło do mnie, że nie chcę taka być taka, jaka czułam, że jestem.
Zrozumiałam prostą starą prawdę „jeśli oczekujesz innych rezultatów, nie możesz zawsze wszystkiego robić tak samo”.
Zaczął się więc czas moich osobistych poszukiwań, czytanie, zmienianie. Czas potknięć, zrozumienia, że coś nie jest dla mnie i znowu czytania, szukanie, czas kursów, rozmów.
Szukanie drogi do SPOKOJU zajęło mi 10 lat.
I dla pesymistów, i optymistów mam dobrą wiadomość. Nie jest idealnie, ale jest lepiej.
Bycie spokojnym i zrównoważonym, i spójnym to cel mojego życia i każdego dnia chcę i robię coś po to, aby to osiągnąć.
Pod koniec dnia lubię siadać po turecku, zamykać oczy i zobaczyć co robiłam. Pomarzyć. Odnaleźć radość i spokój po trudnym dniu. Czy udało się utrzymać AZYMUT. Czy nie jestem za namolna? Czy daję przestrzeń sobie /ludziom? Zamykam oczy i proszę cały Wszechświat, żeby mi pomógł.
I wierzę. Od jakiegoś czasu mam srebrny wisiorek – nie jest ochronny, nie jest błogosławieństwem. Jest symbolem strumienia życia, w którym objawić ma się wszystko to, co ja mam do zmiany w moim życiu.
Zauważyłam, że lubię dawać ludziom poczucie „bycia zaopiekowanymi”. Lubię być „ogniskiem”, do którego ci, którzy potrzebują, przychodzą grzać dłonie. Latarnią/światłem, które innym rozświetla Drogę. Pokazuję dokąd warto pójść, ale bez nachalności. Żarówka przecie… sama musi chcieć. Ja też mam w sobie coś z żarówki JESTEM TĄ, KTÓRA SAMA CHCIAŁA…. A ZMIANA – BYŁA WE MNIE.
Ja miałam tylko do niej dojrzeć.
Kontakt
Biologos
Anna Szymańczuk
Na skróty
Copyright © 2024 BIOLOGOS Anna Szymańczuk
OFERTA MASAŻY
KURSY
KONTAKT